Przez cały czas, gdy nasze dzieci z niemowlęctwa dorastały do wieku szkolnego, wprowadzałem zasady, których nauczył mnie Dick Day. Wiedziałem, że moje dzieci potrzebują bezwarunkowej miłości i akceptacji, toteż starałem się okazywać je na co dzień. Zacząłem mieć jednak kłopoty z samym sobą. Chociaż dojście do wiary w Chrystusa w latach studenckich było mi niezwykle pomocne dla zbudowania poczucia własnej wartości, pierwsze kontakty ze wspólnotami chrześcijańskimi – żywym Kościołem dowiodły mi również, że obok miłości do ludzi Bóg okazuje także swoją surowość wobec grzechu. Jeśli chrześcijanin chce podobać się Bogu, powinien nienawidzić grzechu tak jak On i wieść życie zgodne z Jego przykazaniami. Po ślubie z Dottie i przyjściu na świat dzieci ożyły we mnie wszystkie tradycyjne doświadczenia religijne. Doszedłem do wniosku, że moją rodzicielską powinnością jest uchronienie dzieci od grzechu. Powiedziałem sobie: „Jeśli zaniechasz rózgi i rozpuścisz swoje dzieci, z pewnością nie zasłużysz na uznanie Boga.” Nie znaczy to, że byłem surowy, ale w tym początkowym okresie zasługiwałem na miano ojca o twardej ręce. Często karałem dzieci za nieposłuszeństwo i dość rzadko chwaliłem za właściwe zachowanie. Wyglądało to tak, jakbym przez wychowanie rozumiał szukanie pre tekstu do karania za ich niewłaściwe zachowanie, albo przynajmniej uprzedzanie ich niecnych zamiarów. Uważałem za konieczność, a nawet za powinność – poprawianie ich we wszystkim co robiły.