Takie określenia, jak „rodzina w rozpadzie” powstały dość niedawno, sam wiem jednak aż nazbyt dobrze, jaki ból sprawia ów rozpad. O moim pijącym ojcu można było powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był bohaterem. Moja matka bardzo starała się obdarzyć miłością mojego brata, siostrę i mnie, lecz rodzice nie byli prawdziwym małżeństwem. Nie istniał pomiędzy nimi żaden związek. Była to najwyżej współegzystencja. Nigdy nie zauważyłem, by mój ojciec przytulił matkę, nie mówiąc o tym, by kiedykolwiek przytulił mnie. Nie zdarzyło się, by ojciec zabrał mnie gdzieś ze sobą i spędził ten czas tylko ze mną.
Wychowałem się na farmie hodowlanej liczącej 150 akrów, na skraju małego miasteczka w stanie Michigan. Wszyscy się tam znali i, naturalnie, wszyscy wiedzieli o pijaństwie mojego ojca. Moi nastoletni kumple naśmiewali się z niego, a ja śmiałem się wraz z nimi, usiłując pokryć tym ból. Zdarzało mi się zajść do obory i natknąć się na matkę leżącą w gnoju, za krowami, tak pobitą, że nie mogła wstać. Nienawidziłem ojca za jego okrucieństwo wobec matki i dysząc żądzą zemsty, zrobiłbym wszystko, by go poniżyć i ukarać. Kiedy upijał się i zaczynał odgrażać się matce biciem albo gdy leżał spity do nieprzytomności, a ja spodziewałem się właśnie wizyty przyjaciół, wywlekałem go do obory i przywiązywałem do słupa, by się tam wyspał. Gdy podrosłem i stałem się wyższy i silniejszy, robiłem to coraz częściej. Czasem doprowadzony do furii wiązałem mu stopy sznurem kończąc pętlą na jego szyi. Właściwie to chciałem, by sam się udusił podczas szamotaniny, gdyby chciał wyswobodzić się z więzów.
