W zeszłym roku uczniowie Julian High School grający w siatkówkę po raz pierwszy wzięli udział w międzyszkolnym turnieju. Rozpoczęli pod kierunkiem nowego trenera niezbyt pomyślnie. Mieli do zagrania wiele meczów, z których tylko jeden we własnej sali, a pozostałe na wyjeździe. Ich przeciwnikami byli znacznie bardziej doświadczeni zawodnicy. Nasi nastoletni synowie, Jonathan i Timmy, wchodzili w skład drużyny, a Charlotte i ja dołączyliśmy do licznego grona rodziców, którzy nie opuścili ani jednego meczu. Podróżowaliśmy razem z nimi, zrywając sobie gardła od dopingu, ale nasze dzieciaki przegrywały mecz po meczu. Do końca sezonu nie wygrali ani jednego spotkania. Udało im się zdobyć kilka setów, ale by pokonać przeciwników, musieliby mieć przynajmniej trzy sety wygrane. Lecz nie udało im się wyjść zwycięsko z żadnej potyczki. Nie miało to zupełnie dla nas znaczenia. Dopingowaliśmy Jonathana i Timmy’ego jak mistrzów świata, bo i takimi dla nas byli. Wynik nie liczył się. Dali z siebie dosłownie wszystko. Nigdy nie skarżyli się na nic i na nikogo, nigdy też nie schodzili z boiska ze spuszczonymi głowami. Tak się działo zresztą od ich najwcześniejszych chłopięcych lat. Wszystkie otrzymane przez nich dyplomy i świadectwa znajdowały natychmiast swoje miejsce na korytarzu przed ich sypialniami. Ich rodzaj i charakter nie miał znaczenia: bez względu na to, czy był to dyplom za dobre zachowanie, nagroda w konkursie plastycznym, wstęga zdobyta na bieżni – wszystkie wisiały na ścianie, dając świadectwo osiągnięć Jonathana i Timmy’ego. Zawsze utwierdzaliśmy ich w słuszności ich działań, starając się przy tym nie zapominać okazywać im swoich uczuć z samego faktu ich istnienia. Ściana na korytarzu była ilustracją słów mamy i taty, którzy zdawali się mówić: .Jesteśmy dumni z was i waszych osiągnięć.”
