Wpadłem w kierat wykładów od poniedziałku do piątku, a szczęście pojawiało się tylko na trzy dni: piątek, sobotę i niedzielę. Mijał tydzień za tygodniem i coraz częściej zacząłem zauważać grupkę około ośmiorga studentów, którzy spędzali wiele czasu w towarzystwie dwóch naszych wykładowców. Wyraźnie wyróżniali się spośród innych. Byli pewni swoich przekonań, a ja zawsze podziwiałem tę cechę. Wydawali się również świadomi własnych celów, co u ludzi, z którymi miałem dotychczas do czynienia, było niestety wielką rzadkością. I co najbardziej niezwykłe, często mówili o miłości i nie wahali się porzucić własnych spraw, by pomóc innym. W miasteczku akademickim ludzi z taką postawą można było spotkać nader rzadko. Fascynowali mnie. Z jednej strony bardzo chciałem ich bliżej poznać. Z drugiej zaś śmieszyła mnie ich wiara w Chrystusa. Postanowiłem udowodnić intelektualnie, że ta cała wiara to stek bzdur. Wyzwanie, które podjąłem, zajęło mi niemal dwa lata, ale po tym okresie nie mogłem już uważać się za sceptyka. Poznałem i przeanalizowałem przekonujące dowody na to, że Jezus Chrystus jest rzeczywiście tym, za kogo się podawał – Synem Bożym i Zbawicielem. Uznawszy to, podjąłem zmagania z kolejnym wyzwaniem – czy stać się chrześcijaninem. Tak jak to było w przypadku C.S. Lewisa, wciągnięto mnie do Królestwa Bożego mimo moich wierzgań i krzyków, aż w końcu poświęciłem swoje życie Jezusowi Chrystusowi.